“Jan Socha – kowal z Bieńkowic”
Tradycje kowalskie tej rodziny sięgają początków XVIII wieku.
Pierwszym bieńkowickim kowalem pochodzącym z tego rodu był Janek Socha, według rodzinnej tradycji weteran kampanii wiedeńskiej króla Jana III Sobieskiego. W 1702 roku założył on w Bieńkowicach własną kuźnię.
Obecnie tradycje kowalskie kontynuuje Jan Socha i jego syn Robert, który jest dziewiątym z kolei kowalem w rodzinie. Kuźnia jest czynnym warsztatem kowalskim, świadczącym zarówno usługi dla okolicznej ludności, jak i w zakresie kowalstwa artystycznego.
W Bieńkowicach, na potrzeby zwiedzających może odbyć się pokaz tradycyjnego kowalstwa, do ich dyspozycji pozostaje także mini-muzeum kowalstwa. Wśród zgromadzonych eksponatów znajdują się narzędzia do podkuwania koni oraz urządzenia do wyrabiania żelaznych obręczy na drewniane koła. Ciekawym urządzeniem, jest maszyna do produkcji znaków drogowych.
W 2007 roku Muzeum „Górnośląski Park Etnograficzny w Chorzowie” zrealizowało film etnograficzny poświęcony kowalom z Bieńkowic.
“Stefan Gajda – obróbka lnu”
(Wywiad etnograficzny, przeprowadzony ze Stefanem Gajdą przez Dawida Gmitruka).
Kiedy zaczęła sie Pana “przygoda” z lnem?
Mój ojciec uprawiał len. W pierwszej kolejności uprawiał len dla siebie. To było po wojnie zaraz, (podczas okupacji nie uprawiał, bo myśmy mieli pole zabrane). Dla siebie uprawiał przez rok, może dwa lata… nie więcej. A potem była kontraktacja lnu na włókno i potem żeśmy tego dla siebie już nie robili, tylko dla państwa. Na tę kontraktacje uprawiliśmy len do 1955 może 1956 r. I wtedy to uprawiało się (kontraktowało) 10 do 15 arów. Ale to też dlatego się między innymi kontraktowało, że dostało się pewną ilość nawozów, a to już było coś, bo wtedy było trudno o nawozy. Wtedy to się uprawiało i nic więcej. Wyrwało się, suszyło i oddało się do punktu skupu. No, ale mieliśmy narobiony len jeszcze z lat poprzednich, to z tego robiło się nici do szycia, do łatnia dla siebie. Łatało się wszystko. I jeszcze się farbiło to w atramencie, normalnie w szkolnym atramencie.
Za odstawiony len można było dostać takie premie materii [tzn. materiału]. Można było kupić metraż na wsypy, co pierze się do tego dawało ( to musi być takie czerwone twarde, silne – andrychowskie na przykład). Ta andrychowska tkanina była gęsta, ubita. Dobra na pierzyny czy na poduszki, na coś takiego. Bo jak było coś rzadkiego, to pierze przechodziło przez to. Nawet w szkole były wierszyki takie:
Barchan w paski, perkal w grochy,
dwa ręczniki i pończochy.
Wszystkie dzieci się dziwały,
skąd się biorą te przydziały.
Skąd materiał ten pochodzi,
z wielkich fabryk miasta Łodzi.
To już wtedy uczyli dzieci, że za ten len można dostać materiały, między innymi te, które tam były podane. Ale wracając do uprawy lnu, to my to rwali rękami, wszystko ręcznie się rwało i ustawiało w snopki – no takie kopki żeby wyschło. Potem, jak uschło to się zbierało i nie odziarnione odstawiało się do Kęt do punktu skupu. A później już niektórzy kupili sobie maszyny do rwania i nie rwali rękami. Tu w Hecznarowicach (w sąsiedniej wiosce) była taka maszyna, co przejechała, rwała i układała. Dzisiaj, to ta maszyna już na pewno poszła w niepamięć, jak się skończyła uprawa lnu.
Proszę powiedzieć, jak wyglądał cały proces. Kiedy się siało? Jak się zbierało?
Siało się końcem kwietnia, początkiem maja. Było takie przysłowie, że „len zasiany w Stanisława urośnie jak ława”, ale to można było siać wcześniej. Już nie pamiętam ile… 150 kg na hektar tego siemienia lnianego się dostawało. Zasiało się i po jakimś czasie trzeba było wyplewić od chwastów, jak już był taki na 10 cm. Bo jakby w tym zbiorze potem były chwasty to by szkodziło, no brudziłoby, niepotrzebnie by się to zanieczyściło. Musiało być to czyste w miarę. Później jak już zakwitnął len, potem okwitnął po jakimś czasie zrobiły się główki. Dopiero jak dojrzał jasno, to znaczy żółty kolor jak dostał, to wtedy się rwało i ustawiło się w snopki o średnicy 10 do 12 cm. Wiązało się i trzeba było wysuszyć. Wysuszone odstawiało się do punktu skupu. U nas taki punkt skupu był w Kętach. I to był cały nasz program uprawy lnu.
I to już cały cykl uprawy, czyli po pierwsze wyrwać, potem ususzyć, w snopki zebrać i one już same schły. Takich snopków to się stawiało dwa albo trzy, żeby tam wiatr przechodził. Jak nalało parę razy to wtedy było źle. Najpierw to musiało wyschnąć i jak to wyschło, to potem się zebrało i odziarnić było trzeba. Potem to siemie lniane zebrać do jakiegoś naczynia. Bylo ono nie tylko lecznicze ale i paszowe. I z ziarnem już koniec. Potem tak. To można było moczyć. (Ale nie trzeba było tego od razu robić). Były dwa sposoby moczenia: w wodzie, albo na rosie czyli narosić, bo nie wszędzie mieli wodę. Na trawie się to ładnie, robiło się tzw. toki. To się brało garstkę lnu, rozciągało się, zrobiło się wianuszek taki, w kształcie takiego słoneczka. Albo toki były, albo były rozciągane jeden obok drugiego w takie paski, ale proste. Jeden pasek, drugi pasek, trzeci pasek itd. Dwa sposoby były tego roszenia. Albo toki, albo te paski.
Jak długo moczyło się len?
Może być ze dwa tygodnie, choć to zależy, bo na tej rosie dłużej. A u nas rzeka była niedaleko, no to do tej rzeki noszono. Teraz byłoby to niemożliwe, bo zaraz by ekolodzy mówili, że zanieczyścili rzekę. Ale wtedy nikt nikogo się nie pytał. Nawet do stawu wozili, ale rybom to nie szkodziło, bo to nie jakieś mineralne, tylko organiczne. Organiczne nie szkodzą. Tak, że tam nic się nie działo, ryby nie odczuły tego. I jak to już było naroszone, odpowiedni kolor dostało – ciemnobrązowy. To wtedy to się suszyło, żeby można było dłużej przechowywać.
Gdzie to suszono?
Na słońcu lub w piecu chlebowym. Bo co tydzień się piekło chleb w piecu. No to w tym piecu, jak się potem chleb wyciągnęło, żeby gorąc był, to wtedy się dawało do pieca ten len i suszyło się. No to wszystko na raz też nie dało rady, ino po trochu. Drugi dzień zaś resztę, tak że się suszyło na raty. No i potem jak go się już ususzyło, to już się go magazynowało gdziekolwiek.
Jak długo mógł być przechowywany len?
Długo. Z tym, że nie 50, 60 lat, bo len stawał sie słaby. Nie można sobie pozwolić cienka nitkę zrobić, bo by się zerwała. Niby wszytko to jest ładnie, ale nie ma tej siły już.
Jak był już wysuszony, to co dalej?
Wykładało się go gdzieś w suchym miejscu, żeby nie nawilgnął. No i dalsza obróbka. Pierwsza obróbka to było obijanie. U nas międlenia nie było, ale było obijanie. To spełniało to samo zadnie, tylko my to bili. Bijak uderzał o gnat. Bijak był tak zrobiony, że jego przekrój był podłużny, żeby była większa powierzchnia bicia. No musiało być dobre drzewo, twarde drzewo. Buk, jabłoń, śliwka. Twarde drzewo. Nawet nie dąb, bo dąb lubiał się poszczepać. Buk byłby lepszy.
Gnat [duży okorowany pień] miał dziurę, przez którą był przeciągnięty powróz. Ten, który obijał podźwignął ten powróz i włożył pod to len. Powróz przyciągnął nogą i prał. Obrócił i obijal z drugiej strony tę wiązkę lnu. Jak się obiło, to trzeba było potem go dodatkowo połamać na cierlicy. Cierlica miała dwa rowki. Potem brało się szczeć i robiło się na tej szczeci. Powstawało włókno pierwszego gatunku i powstawały pakuły – to był odpad. Pierwsze to była „garstka”. Parę garstek składało się w „świtek”. Mierzwiło się to, żeby nie było widać nitek i to już było gotowe do przędzenia. Nakładało się to jeszcze na krężel. Pakuły to były odpady z tzw. paździerzami. Żeby się pozbyć paździerzy z pakułów brano prosty i gładki patyk, tzw. „szpens” i czyszczono nim pakuły.
“Wiktor Pieczonka – filigran cieszyński”
W Cieszynie przy ulicy Wyższa Brama 16 znajduje się warsztat złotniczy Wiktora Pieczonki i jego syna Marcina.
Wiktor Pieczonka, urodzony w 1927 roku przejął umiejętności złotnicze od miejscowego rzemieślnika Franciszka Horaka. Tradycyjnym wyrobem złotniczym w Cieszynie i Ustroniu są ozdoby żeńskiego stroju cieszyńskiego wykonywane techniką filigranu. Elementami zdobionymi są: „hoczek” do sznurowania żywotka oraz srebrny pas. Ten ostatni wzbogacony jest złoconymi klamrami oraz napierśnikami robionymi z czterech łańcuszków zakończonych filigranowymi wisiorkami. Wspomniane elementy pasa zdobione są ażurowymi motywami kwiatowymi i ślimacznicą wykonaną z cienkich drucików. Ozdobne nity i siatka z łańcuszków urozmaicają ponadto ogniwka zwane „trzepotami” lub „pleszkami”, wypełniające całość pasa.
Słowo filigran pochodzi od łacińskich słów „filum” (nitka) i „granum” (ziarno). Ta unikalna technika łączenia cienkich, pojedynczych drucików, ułożonych w ażurowe motywy znana jest od starożytności. Na Śląsku Cieszyńskim filigran wyrabiany jest od XVIII wieku.
W cieszyńskim warsztacie srebro przerabia się na druciki średnicy ok. 0,35 mm, skręca i walcuje. Następnie taki drucik wkładany jest do niewielkiej formy – „kontury” i wyginany w różne formy, przeważnie kwiatowe.
Obok tradycyjnych filigranów w pracowni wykonuje się popularne dziś wzory obrączek, pierścieni oraz inne wyroby jubilersko–złotnicze.